W Pacific Investment Management Co. (w skrócie – Pimco) Bill Gross przepracował ponad 40 lat. Nie tylko przepracował. On w 1971 r. zakładał firmę, która dziś jest największym zarządzającym funduszami inwestycyjnymi na świecie. Odpowiada za aktywa o wartości 2 bln dol. (to prawie czteroletni produkt krajowy brutto takiego kraju jak Polska, wszystkie nasze fundusze inwestycyjne mają wartość 200 mld, tyle że złotych). W dużej mierze to właśnie Gross przyczynił się do sukcesu Pimco – najważniejszy fundusz, za którego wyniki on osobiście odpowiadał, dotychczas systematycznie był w czołówce, jeśli chodzi o osiągane stopy zwrotu. Jak podaje „The Economist”, w ciągu ostatnich 15 lat zysk inwestorów w funduszu „absolutnej stopy zwrotu” Grossa wyniósł 164 proc. Średnia dla amerykańskiej branży to 116 proc.
Biorąc pod uwagę te wyniki oraz fakt, że Pimco stało się jednym z najbardziej liczących się posiadaczy amerykańskich obligacji skarbowych, nie dziwi przydomek, jakiego dorobił się Gross – „król obligacji”. Ma on jeszcze jedno uzasadnienie – Pimco pod kierownictwem Grossa sprawiło, że wielu Amerykanów doszło do wniosku, iż zarabiać da się nie tylko na inwestycjach w akcje, ale także na papierach dłużnych.
Reklama
Ku powszechnemu zaskoczeniu w piątek Gross ogłosił jednak, że odchodzi z Pimco (nie jest już właścicielem firmy, w 2000 r. została ona odkupiona przez niemiecką grupę ubezpieczeniową Allianz, która pozostawiła zarządzającego na stanowisku CIO – chief investment officer). A jego nowym miejscem pracy będzie dużo mniejsza firma z branży – Janus Capital Group. Efekt? Akcje Allianzu (dla którego Pimco to przecież tylko część biznesu – zarządzanie aktywami odpowiada tam za kilka procent przychodów) straciły na wartości 6 proc. Za to walory Janus Capital podrożały o 42 proc. Nic dziwnego, bo może ona liczyć na znaczący napływ aktywów (na razie zarządza kwotą nieprzekraczającą 200 mld dol.).
Z kolei z Pimco, jak podał „Wall Street Journal”, w ciągu kilku godzin inwestorzy wycofali 10 mld dol. W stosunku do ogólnej kwoty aktywów to może niewiele, jednak np. według analityków banku Barclays cytowanych przez internetowy serwis magazynu „Fortune” z flagowego funduszu zarządzanego dotąd przez Grossa może odpłynąć połowa zgromadzonych tam pieniędzy. Mowa o kwocie rzędu 100 mld dol.
Jak widać, Gross cieszy się niemałym zaufaniem inwestorów. Momentami zdarza mu się jednak tego zaufania nadużywać. Chodzi nie tylko o sytuacje takie jak ta z niedawnej konferencji, podczas której sam siebie porównał do Justina Biebera, 20-letniego gwiazdora pop. Również o to, że w ostatnich latach prognozy Grossa nie zawsze się sprawdzały. Tak było np. w 2011 r., kiedy błędnie przepowiadał, że amerykańskie obligacje skarbowe wkrótce zaczną tracić na wartości. Wtedy jego główny fundusz znalazł się wśród najgorszych w branży, jeśli chodzi o wyniki. Niespecjalnie poszło mu w ub.r., gdy stracił 2 proc. Ten rok też nie był dla inwestorów w funduszu Grossa najlepszy.
Jego trudny charakter dał się też odczuć kadrze zarządzającej Pimco: kilka tygodni temu wysłał e-mail do dużej grupy odbiorców, w którym otwarcie skrytykował dużą część menedżerów w firmie. I to po nazwisku. Wielu z nich groziło podobno, że odejdzie, jeśli on zostanie. W konsekwencji, chociaż jego odejście z Pimco było niespodzianką, to podobno gdyby nie zdecydował się na taki krok, zostałby wyrzucony. O tym, że rozstania chciały obie strony, może świadczyć fakt, że nasz bohater pracę w nowej firmie zaczął już wczoraj (zwykle odejście wiąże się z kilkumiesięcznym zakazem konkurencji).
A jeszcze kilka miesięcy temu prezes Pimco publicznie nie mógł się nachwalić Grossa. Bo jak inaczej ocenić stwierdzenie, że dostarczył on „więcej wartości dla większej liczby inwestorów niż ktokolwiek inny w całej historii naszej branży”.