Bieńkowska przez lata była uważana za jednego z najbardziej sprawnych ministrów w rządzie Tuska. Jej nominację na wicepremiera i szefa połączonych resortów rozwoju regionalnego i transportu zarówno dziennikarze, jak i eksperci przywitali więc z niemałym entuzjazmem.

Podkreślano, że nowa wiceszefowa rządu jest sprawnym urzędnikiem, który przez ostatnie lata świetnie wydawał unijne pieniądze, za co Polska była chwalona także na arenie międzynarodowej - w ostatnich dwóch latach Komisja Europejska zawieszała wypłaty funduszy 190 razy, ale Polsce tylko dwukrotnie. Co więcej, dla wielu państw jesteśmy wzorem, jeżeli chodzi o dysponowanie unijnymi funduszami, a z naszych doświadczeń korzysta miedzy innymi Rumunia, która miała wcześniej z tym problemy.

Także sama Bieńkowska jest doceniana za merytoryczny poziom swoich wypowiedzi – nie potrzebuje odwoływać się do doradców, jest doceniana przez innych ministrów z UE. Umiejętność poruszania się w gąszczu urzędniczych przepisów Bieńkowska zbierała przez lata na poziomie lokalnym w rodzinnym Śląsku.

Jak na studia, to do Krakowa

Reklama

Urodzona w 1964 roku Bieńkowska wychowała się w Katowicach, ale na studia zdecydowała się wyjechać do Krakowa. Studiowała orientalistykę na Uniwersytecie Jagielońskim, jednak języka perskiego niemal już nie pamięta - po studiach nie miała z nim do czynienia. Po zakończeniu nauki przeprowadziła się z mężem do Mysłowic (woląc większe mieszkanie od kawalerki w Krakowie) i została w domu, wychowując dzieci. Kiedy te poszły do przedszkola, postanowiła dalej się kształcić.

Do Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, kuźni kadr dla wyższych urzędników państwowych, zdawał dwa razy. Podczas pierwszego naboru przeszła wprawdzie wszystkie egzaminy, ale podczas ostatniej rozmowy nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie jednej z kobiet zasiadających w komisji, jak pogodzi naukę z wychowaniem dwójki małych dzieci. Po roku zdawała ponownie i podczas ostatniej rozmowy ponownie usłyszała to samo pytanie. "Za drzwiami czeka bardzo wielu mężczyzn, powiedziałam. Czy im także zadajecie państwo pytania, jak poradzą sobie z dziećmi i rodziną? Moje dzieci mają sześć i siedem lat i mają także ojca. To są nasze sprawy, jak ułożymy nasze życie. Mają sprawdzić państwo mój mózg, a nie stan rodzinny”, zakończyłam. I… dostałam się." - opowiadała po latach Bieńkowska w wywiadzie dla Elle.

Potem ukończyła jeszcze studia podyplomowe MBA w Szkole Głównej Handlowej, odbyła też staże w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz w administracji brytyjskiej i brała udział w pracach nad przygotowaniem programu Phare Inred, związanym z przygotowaniem polskich regionów do sprawnego i efektywnego wykorzystania Funduszy Strukturalnych UE.

Kariera w urzędach

I to z Funduszami Europejskimi związała swoją zawodową karierę. W urzędach wojewódzkim oraz marszałkowskim w Katowicach przez kolejne dziesięć lat awansowała stopniowo od stanowiska szeregowego urzędnika do szefa departamentu.

Najpierw pracowała w Wydziale Gospodarki Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, gdzie uczestniczyła między innymi w pracach nad kontraktem regionalnym dla województwa i strategią rozwoju regionalnego. I pomimo że już wtedy wykazała się talentem menedżerskim i stanęła na czele kilku zespołów - w tym przygotowującego Regionalną Strategię Innowacji dla Województwa Śląskiego czy tworzącego Regionalny Program Operacyjny Województwa Śląskiego na lata 2007–2013 - prawdziwą karierę zaczęła robić już w urzędzie marszałkowskim.

Stanowisko dyrektora Wydziału Rozwoju Regionalnego (ówcześnie Wydziału Programowania i Funduszy Europejskich) w województwie śląskim objęła 1999 roku, kiedy marszałkiem województwa był Jan Olbrycht, dzięki któremu Bieńkowska potem dostała się do rządu. Stanowisko utrzymała także wtedy, gdy w 2002 roku władze w regonie przejął SLD i marszałkiem został Michał Czarski oraz w 2006 roku, gdy wróciła PO i na czele województwa stanął Janusz Moszyński.

Wydział, którym Bieńkowska kierowała, był odpowiedzialny za sprawy związane z programowaniem i wykorzystaniem unijnych funduszy. Sama przyszła wicepremier między innymi koordynowała działania zespołu przygotowującego Regionalną Strategię Innowacji dla Województwa Śląskiego, była też koordynatorem i negocjatorem zespołu tworzącego Regionalny Program Operacyjny Województwa Śląskiego na lata 2007–2013, który został przyjęty 4 września 2007 roku i znajdował się w grupie pierwszych pięciu programów regionalnych w Polsce.

Jej współpracownicy z tamtych lata przyznają, że jej dużym atutem była między innymi biegła znajomość języka angielskiego.

Bezpartyjny minister w rządzie Tuska

W 2007 roku kompetencje Bieńkowskiej doceniono na szczeblu ogólnokrajowym - Donald Tusk zaproponował jej stanowisko ministra rozwoju w swoim nowo tworzonym rządzie. Ale nie osobiście, jak tłumaczyła w rozmowie z Elle po latach: "To nie był premier, ale ktoś z jego otoczenia. Gdy usłyszałam w słuchawce propozycję, o mało nie spadłam z krzesła. Natychmiast zadzwoniłam do męża, porozmawialiśmy chwilę. (...) Powiedział mi, że takich propozycji się nie odrzuca. Telefon dostałam w południe. Nazajutrz powiedziałam: tak".

Do rządu rekomendował ją Tomasz Tomczykiewicz (późniejszy szef klubu PO) i Jan Olbrych, były szef Bieńkowskiej, a potem europoseł PO, który sam nie chciał przyjąć ministerialnej teki.

Przez wszystkie lata Bieńkowska starała się trzymać z dala od polityki, zapewniając, że jest urzędnikiem zatrudnionym do wykonywania konkretnych zadań. „Mam wszystkie cechy, których polityk nie powinien mieć: niewyparzony język, nie lubię się pokazywać, klnę i nie gadam z ludźmi, których uważam za durnych” – mówiła w 2011 roku roku, odbierając Nagrodę Kisiela. Co ciekawe, jej opinii osoby apolitycznej i niezwiązanej z żadną partią nie zmienił nawet fakt, że w tym samym roku z ramienia Platformy Obywatelskiej dostała się do Senatu.

Polityk czy urzędnik?

I nawet po nominacji na wicepremiera, w rozmowie z Janiną Paradowską w "Poranku Radia TOK FM", pytana, czy nadal nie czuje się politykiem, odpowiedziała: "Wyjdę może na blondynkę, ale wciąż nie uważam się za polityka, choć to stanowisko wybitnie polityczne" i zaznaczyła, że czuje się raczej jak "rzemieślnik".

Od polityki chyba jednak tym razem nie ucieknie nie tylko w rządzie, ale także w nowym superministerstwie infrastruktury i rozwoju regionalnego. Pierwsze starcie zaliczyła już zaraz po nominacji, kiedy zaatakował ją prezes PiS. Zarzucił jej, że przyszła do ministerstwa rozwoju regionalnego "na gotowe" i w istocie realizowała tylko projekty przygotowane wcześniej przez jego rząd. Media i eksperci stanęli jednak wtedy po stronie Bieńkowskiej, zarzucając przy tym Kaczyńskiemu instrumentalne traktowanie pani minister tylko dlatego, że jest kobietą.

Do politycznych sporów doszło już także w wyniku działań Bieńkowskiej w samym ministerstwie - jedną z pierwszych decyzji nowej szefowej resortu było wyczyszczenie tzw. listy projektów strategicznych, na której znajdowały się także inwestycje, które nie miały szans na realizację. Decyzja z punktu widzenia Bieńkowskiej czysto praktyczna, wywołała sprzeciw opozycji i samorządowców, które zarzuciły jej, że odbiera części regionów szanse na rozwój.

Sorry, czyli za co odpowiada wicepremier

O wiele większym wyzwaniem będzie jednak dla Bieńkowskiej pokierowanie drugą częścią superresortu, czyli infrastrukturą. Unijny komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski nazwał panią minister żartobliwie „Nową dyrektor Polski w budowie", jednak ona sama podeszła do sprawy z większym dystansem i w typowym dla siebie stylu ujęła, że teraz "każda zamieć i zamarznięty kibel w pociągu" będą jej sprawą.

I właśnie ten bezpośredni sposób wypowiedzi sprawił, że internauci zrobili sobie z niej ulubiony temat do żartów, a opozycja zawyrokowała, że superminister zaliczyła "superwtopę". Zapytana bowiem w TVN24 o wielogodzinne opóźnienia pociągów z powodu oblodzenia trakcji, Bieńkowska odparła: "Pasażerom to można tylko powiedzieć: Sorry, mamy taki klimat. No niestety". Stało się to po tym, jak media opublikowały między innym zdjęcia zamarzających drzwi do przedziałów - część pociągów nie była bowiem wystarczająco ogrzana.

Z pomocą swojej zastępczyni pospieszył premier. Zaznaczył, że "gdy ktoś cierpi zimno albo głód - jak w unieruchomionych pociągach - to trzeba uważnie dobierać słowa" (dodajmy - zwłaszcza, jeżeli jest się wicepremierem). Tusk zapewnił także, jak na rasowego polityka przystało, że kłopoty na kolei się zdarzają, ale rolą administracji rządowej jest jednak zapewnienie wszystkim podróżnym pomocy.

Wicepremier jednak się nie ugięła i na zwołanej następnego dnia konferencji prasowej tłumaczyła: "Jeżeli państwo ode mnie oczekują, że będę mówiła gładkie słowa, wygładzone przez PR-owców, to się państwo tego nie doczekają. Ja nigdy nie kłamię. Ja jestem od tego, żeby pracować, a nie ładnie się prezentować."

Części komentatorów jej słowa się spodobały. Mają wpisywać się w wizerunek "żelaznej damy", na jaką kreowana jest Bieńkowska - jednak z gazet nazwała ją już zresztą "premierzycą". Coraz głośniej mówi się bowiem, że w przyszłości może ona zastąpić Tuska w rządzie. Ma na to duże szanse - wyborcy mogą docenić nawet to, że potrafi mówić prosto z mostu - o ile jej słowom będą towarzyszyć działania.