Prawa ekonomii są nieubłagane: prosisz się o kłopoty, jeśli wydajesz więcej, niż zarabiasz. Piłkarskie kluby wciąż myślą, że ta zasada ich nie dotyczy. Widać to na przykładzie spektakularnego bankructwa szkockiego Glasgow Rangers.
Skoro bankrutują państwa, tym bardziej zdarza się to klubom piłkarskim. O ile jednak wskutek kryzysu ministrowie finansów zrozumieli, że na dłuższą metę nie można wydawać więcej, niż się zarabia, większość futbolowych potentatów podstawowej zasady ekonomii nie chce przyjąć do wiadomości. A czym się kończy życie ponad stan, można się przekonać, patrząc na trwający upadek szkockiego Glasgow Rangers – najbardziej spektakularne bankructwo w historii piłki nożnej.
Rangers Football Club to więcej niż najlepszy i najpopularniejszy klub Szkocji. To 140-letnia historia, rekordzista świata pod względem liczby zdobytych tytułów mistrza kraju (54) i pierwszy klub, który zdobył sto trofeów. To zespół, który w 115-letniej historii szkockiej ligi tylko 13 razy zajął miejsce niższe niż trzecie, to ponad 50 tys. kibiców na każdym meczu i setki tysięcy sympatyków. To polityczna i światopoglądowa deklaracja – kibice Rangersów są protestantami i zwolennikami monarchii. Wreszcie to zastrzyk dla gospodarki. Rangersi i ich odwieczny rywal Celtic – popierany przez katolików i republikanów – wspólnie przekazują szkockiej gospodarce 120 mln funtów rocznie i dają pracę 3 tys. osób.
Jednak w nowym sezonie grać będą w najlepszym wypadku na zapleczu ekstraklasy, w bardziej prawdopodobnej wersji – na czwartym poziomie rozgrywkowym, z klubikami typu Annan Athletic czy East Stirlingshire, zaś w najgorszym – nigdzie. W lutym w związku z zaległościami podatkowymi wobec brytyjskiego fiskusa klub został objęty zarządem komisarycznym. W trakcie badania ksiąg okazało się, że jego długi wynoszą nie 9 mln funtów, lecz 134 mln. Zarząd, wraz z potencjalnym nowym właścicielem Charlesem Greenem, zaproponował wierzycielom ugodę, zgodnie z którą za każdego funta długu ci dostaliby 8 pensów. Jednak w połowie czerwca oferta została odrzucona i klub ogłosił upadłość.
Reklama
Aktywa – za 5,5 mln funtów – przejął Green i powołał nową spółkę. W środę kluby Scottish Premier League odrzuciły wniosek nowych Rangers o przyjęcie w swoje szeregi. Teraz szkockie władze piłkarskie zastanawiają się, jak wyjść z tej sytuacji – zgodnie z duchem sportu nowi Rangers powinni zacząć od czwartej ligi, ale to oznaczałoby wycofanie się stacji telewizyjnych z umów, a w konsekwencji prawdopodobne bankructwo jeszcze kilku klubów.

Abolicja dla najbogatszych

Problemy Rangers mają źródło w latach 90. zeszłego wieku, a ich geneza jest podobna do większości takich przypadków. 20 lat temu nie było jeszcze ani sportowej, ani finansowej przepaści między ligami angielską, hiszpańską czy włoską, ani między czołowymi klubami z tych lig a średniakami. Pęknięcie zaczęło powstawać wraz z utworzeniem europejskiej Ligi Mistrzów oraz angielskiej Premier League.
To wtedy w piłce klubowej pojawiły się ogromne pieniądze od stacji telewizyjnych – jednak tylko dla najlepszych. Pierwsza umowa na transmisję meczów angielskiej Premier League opiewała na 304 mln funtów za pięć sezonów, najnowsza, podpisana w czerwcu – przekracza 3 mld za trzy sezony. Tymczasem w przypadku praw do szkockiej ekstraklasy cena od kilkunastu lat stoi w miejscu, przy czym są to kwoty nieprzekraczające 20 mln funtów za sezon.
Drugim czynnikiem powiększającym przepaść było pojawienie się nowych, bardzo bogatych właścicieli, jak Rosjanin Roman Abramowicz w Chelsea. – Dysponowali wielkimi pieniędzmi, za które ściągali najlepszych. Biedniejsze kluby uznały, że też muszą wydawać więcej, by liczyć się w wyścigu – ocenia Tom Cannon z Uniwersytetu w Liverpoolu, który zajmuje się ekonomią sportu. Tak właśnie było z Rangers, którzy zaczęli kupować zagraniczne gwiazdy. Władze klubu zakładały, że dzięki temu klub będzie grał w LM i transfery się zwrócą. Jednak to, co zadziało w przypadku np. Realu Madryt, w niewielkiej i słabnącej piłkarsko Szkocji okazało się klapą. Rangersi zdominowali rozgrywki krajowe, ale w Europie nie zaistnieli. Pozostały długi.
Takich przestrzelonych inwestycji było zresztą więcej – i zakończyły się one w równie fatalny sposób. Angielski Leeds United pod koniec lat 90. z powodzeniem próbował nawiązać do lat świetności, osiągając nawet półfinał LM w 2001 roku. Władze klubu zaciągnęły więc pożyczki na transfery pod zastaw przyszłych praw telewizyjnych, ale transmisji nie było, bo klub nie zakwalifikował się do następnej edycji Ligi Mistrzów. Pożyczki trzeba było spłacać, sprzedając najpierw zawodników, później ośrodek treningowy, a w końcu stadion. W 2004 r. Leeds spadło z ekstraklasy, a po kolejnych trzech latach było już w trzeciej lidze i zbankrutowało.
Portsmouth – zdobywca Pucharu Anglii z 2008 roku – zapisał się w historii tym, że dwa lata temu jako pierwszy klub Premier League trafił pod zarząd komisaryczny, choć tu oprócz długów przyczyną były kolejne zmiany właścicieli. A wiosną tego roku – znów zarząd komisaryczny i ponownie spadek, tym razem na trzeci poziom rozgrywkowy. Długi klubu wynoszą 58 mln funtów i choć udało się osiągnąć porozumienie z wierzycielami – 2 pensy za funta długu – przyszłość jest niepewna, bo nawet nie wiadomo, czy Portsmouth zbierze skład, którym będzie mogło grać. Hiszpańska La Coruna, która na przełomie wieków rywalizowała z Realem i Barceloną, miała w 2010 r. 120 mln euro długów, a rok później spadła z ligi. Valencia CF, która dwa razy z rzędu w tym okresie grała w finale LM, po wybuchu kryzysu musiała przerwać budowę nowego stadionu, a zobowiązania w pewnym momencie osiągnęły 547 mln euro.
Aby zapobiec bankructwom klubów na wielką skalę, UEFA przyjęła w 2009 r. zasady finansowego fair play. Poprzez wprowadzenie maksymalnych – i zmniejszających się z roku na rok – limitów strat chce doprowadzić do tego, by kluby zamiast się zadłużać, zaczęły funkcjonować w granicach tego, co wypracują. Ma to też ograniczyć przewagę uzyskiwaną automatycznie przez niektóre kluby, w których pojawił się bogaty inwestor (np. Chelsea, Manchester City czy Paris Saint-Germain). Sankcjami za nadmierny deficyt miały być początkowo kary finansowe, wstrzymanie wypłat nagród, nawet embargo na transfery, wreszcie wykluczenie z europejskich pucharów. Jednak z zakazu transferów UEFA się wycofała w obawie przed procesami, pod naciskiem klubów wydłużono też okres przejściowy – aż do roku 2018.
Tymczasem mimo zwiększających się przychodów – w okresie 2006 – 2010 aż o 42 proc. – straty zwiększają się jeszcze szybciej. Jak wyliczyła UEFA, spośród 650 pierwszoligowych klubów w Europie aż 56 proc. zakończyło rok 2010 pod kreską. Ich łączna strata wyniosła 1,64 mld euro, zaś całościowe zadłużenie wzrosło aż do 8,6 mld euro. W ogromnej większości za tę sytuację odpowiadają kluby z tylko trzech krajów – Anglii, Hiszpanii i Włoch. O ile angielskie oraz włoskie za wejście pod zarząd komisaryczny są faktycznie karane ujemnymi punktami bądź bankrutują, hiszpańskie władze pozostają wyjątkowo łagodne. Kilka lat temu krajowa federacja wycofała się z nałożenia kar punktowych na dwa kluby, ulegając presji kibiców. 20 klubów Primera Division zalega tylko hiszpańskiemu państwu 1,3 mld euro (700 mln fiskusowi i 600 mln odpowiednikowi ZUS). Tymczasem minister sportu w rządzie, który przeprowadza drastyczne oszczędności, powiedział wiosną, że rozważana jest amnestia dla klubów (to wzbudziło zrozumiałe oburzenie w Niemczech, które finansują w dużej mierze programy pomocowe dla krajów Południa).
Dwa najsłynniejsze i najbogatsze kluby w Europie, czyli Real Madryt i FC Barcelona, są zarazem najbardziej zadłużone. Ich zobowiązania wynoszą odpowiednio 589 i 578 mln euro. Ale paradoksalnie – zarazem jedynymi z nielicznych, którym nie grozi upadek. – Żadnemu z wielkich zespołów nie grozi ryzyko upadku tak jak normalnym przedsiębiorstwom. One w każdej sytuacji zostaną kupione przez zagranicznego lub lokalnego megabogatego inwestora, bo ich dochody są wystarczające do obsługi zadłużenia – uważa Bernd Frink, profesor ekonomii z uniwersytetu w Paderborn. Jego zdaniem zagrożone upadkiem są przede wszystkim kluby z półki niżej, które za wszelką cenę próbują lub próbowały dogonić elitę 10 największych. Takie właśnie jak Rangers, Valencia czy AS Roma.

Kluby jak państwa

Rangers trafiają zresztą do całkiem niezłego towarzystwa. W ostatnich kilku latach bankrutowały m.in. włoskie Fiorentina i SSC Napoli czy szwajcarskie Servette Genewa i Lausanne-Sports. I wszystkie wymienione zostały założone od nowa i po kilku latach błąkania się po niższych klasach rozgrywkowych powróciły do ekstraklasy. Odrodzone Napoli w minionym sezonie grało nawet w Lidze Mistrzów i zdobyło Puchar Włoch.

Spośród 650 pierwszoligowych klubów w Europie ponad połowa zakończyła 2010 rok pod kreską. UEFA podała, że ich łączna strata wyniosła 1,64 mld euro, a całościowe zadłużenie wzrosło do 8,6 mld euro

Reaktywacja klubów pod minimalnie zmienionymi nazwami jest powszechna we Włoszech. Ale nie tylko. Simon Kuper, publicysta „Financial Timesa” i współautor książki „Soccernomics”, podaje taki przykład – w ciągu ostatnich 30 lat do angielskich klubów wprowadzono zarząd komisaryczny 67 razy. A jednak z 88 zespołów, które grały w czterech zawodowych ligach angielskich w 1923 roku, 85 istnieje nadal, 75 z nich gra w którejś z czterech lig, a 48 nawet w tej samej klasie rozgrywkowej co na samym początku. Niezależnie, czy chodzi o potężne niegdyś Napoli Diego Maradony, czy malutki Chester – na pokrycie długów którego starczyłaby jedna tygodniówka gwiazdy MU Wayne’a Rooneya – w miejsce upadłego zespołu kibice sami bądź z pomocą lokalnych biznesmenów powołują nowy, a ten albo z czasem przejmuje tradycję dawnego, albo przynajmniej się do niej odwołuje. Bo kluby piłkarskie często bankrutują, ale rzadko kiedy całkowicie przestają istnieć. Trochę tak jak państwa.