Josef Ackermann, najpotężniejszy niemiecki bankier, przestrzega, że sytuacja na rynku międzybankowym zaczyna być równie napięta jak w 2008 r., gdy upadał Lehman Brothers.
63-letniego Ackermanna martwi przede wszystkim to, że od kilku tygodni banki coraz mniej chętnie pożyczają sobie pieniądze. Zamiast tego kapitał jest lokowany na kontach Europejskiego Banku Centralnego.
Poziom tych depozytów sięga już 151 mld euro i od roku pnie się systematycznie w górę. Na dodatek od początku roku na wartości tracą akcje dużej części europejskich instytucji finansowych, w tym samego Deutsche Banku. – To bardzo przypomina mi jesień 2008 r. – mówił w poniedziałek bankier. Tego samego dnia kurs akcji jego banku poleciał w dół o 9 proc.

Bez eurocenta z budżetu

To nie pierwsze mocne wystąpienie Ackermanna w ostatnich tygodniach. Wcześniej bankier zdecydowanie wypowiadał się za ratowaniem krajów zadłużonego południa Europy z pieniędzy niemieckich podatników. Mówił wtedy, że rozpad strefy euro byłby dla Niemiec dużo bardziej kosztowny niż podjęta teraz akcja ratunkowa. Mówiąc o potencjalnych niemieckich stratach na wypadek bankructwa Grecji, miał też oczywiście na myśli straty Deutsche Banku, który należy do grona największych greckich wierzycieli.
Reklama
Obserwując najnowsze wystąpienia Ackermanna, nie sposób nie zauważyć ogromnej zmiany, jaka dokonała się w jego publicznym wizerunku w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Jeszcze w ubiegłym roku szef Deutsche Banku był u szczytu powodzenia. Jego bank jako jedna z niewielu czołowych instytucji bankowych świata kwitł, przecząc mizerii panującej od początku kryzysu na rynkach finansowych. Tak było właściwie, odkąd w 2006 r. przejął stery największego banku za Odrą. Pochodzący ze Szwajcarii finansista niemal natychmiast po objęciu rządów w Deutsche Banku zapowiedział, że jego bank ma przede wszystkim zarabiać. I rzeczywiście tak się stało: aż do wybuchu kryzysu bankowego zwrot z kapitału własnego DB co roku się podwajał. Deutsche Bank jako jedna z pierwszych niemieckich instytucji finansowych zaczął też przynosić zyski po zawaleniu się międzynarodowego systemu finansowego jesienią 2008 r. – I to bez eurocenta pomocy z budżetu państwa – lubi podkreślać Ackermann.

Tnie i zarabia

Mimo tych niezaprzeczalnych biznesowych sukcesów niewiele jest w Niemczech osób publicznych, które budzą większe kontrowersje niż Ackermann. Podstawowym powodem jest bez wątpienia to, że Szwajcar kazał sobie sowicie płacić za zasługi dla Deutsche Banku. Jego stałe roczne wynagrodzenie sięga 1,15 mln euro plus bonusy. A te ostatnie w tłustych latach wynosiły nawet 10 mln euro. W nieufnie patrzących na wszelki zbytek niemieckich mediach regularne otwieranie listy najlepiej zarabiających menedżerów nie mogło przysporzyć Ackermannowi zbyt wielu przyjaciół. Zwłaszcza że nawet w czasach najlepszej koniunktury Deutsche Bank nie wahał się zwalniać tysięcy pracowników w ramach cięcia kosztów.
To właśnie dlatego obecne kłopoty Deutsche Banku z kursem akcji i uwikłaniem w papiery zadłużonego południa Europy wywołują w dużej części niemieckiej opinii uczucie Schadenfreude. Z drugiej strony jednak Niemcy wciąż nie mogą się do końca pogodzić z wizją życia „po Ackermannie”. Bankier już zapowiedział bowiem, że w połowie 2012 r. chce przejść na spokojniejszą pozycję w radzie nadzorczej. Dlatego trwająca przez kilka miesięcy wojna podjazdowa o sukcesję w Deutsche Banku obserwowana była z zapartym tchem. Ale niezależnie od wyników, jakie osiągną jego następcy z duetu Juergen Fitschen i Anshu Jain, jedno jest pewne – drugiego Ackermanna w Niemczech już nie będzie.